piątek, 30 czerwca 2017

Jeszcze jeden, czyli "Przełęcz ocalonych" - recenzja



Odpoczywając od studiów i otaczania się jedynie pismami naukowymi, ale jednak na fali ambitnej formy sztuki, obejrzałam „Przełęcz ocalonych”. Dlaczego dopiero teraz? Mam dziwną przypadłość oglądania filmów, kiedy już nie jest o nich tak głośno na rynku medialnym, kinematograficznym, czy zwyczajnie wśród znajomych. To chyba pewna forma buntu – skoro wszyscy biegną do kina na premierę, ja spokojnie poczekam na odpowiedni moment. Podobno odpowiedni moment nigdy nie nadchodzi, ale jestem przekonana, że niekiedy dzieje się zupełnie inaczej. I dzisiejszy seans jest tego dowodem. Czasem po prostu wiesz, że to jest ta chwila, że już dojrzałeś do pewnych obrazów. Zwłaszcza, kiedy zdajesz sobie sprawę, że film łatwy nie będzie. A do wymagającego zadania trzeba się dobrze przygotować. W tym przypadku – psychicznie. 

Żeby móc się w jakimkolwiek stopniu inteligentnie wypowiedzieć, trzeba najpierw ochłonąć. Oczy jeszcze niedostatecznie wyschły, ale to akurat nie jest powodem, żeby zaniechać zdania relacji. Wszystko, co właśnie się we mnie wydarzyło, dzieje się wciąż w środku, dotykając sumienia i zagnieżdżając się w głowie. Jakby nie spojrzeć, Mel Gibson poniekąd dał nam wszystkim lekcję. Zestawiając postać Dossa z innymi bohaterami, którzy są po prostu metaforą naszego świata, uświadamia tak naprawdę naszą bezpostaciowość, brak uporu w dochowaniu wierności temu, w co wierzymy. Człowiek lubi robić układy. Zbyt często potrafimy iść na kompromis ze złem, zamiast z pełną odwagą kategorycznie mu odmawiać. Gibson w mistrzowski sposób przekazał czym jest wiara i idąca za nią – odwaga. Obraz, jaki przedstawia reżyser jest ściśle związany z tym, w co sam wierzy i co już przedstawił w „Pasji”.

Przez cały czas do mojej świadomości dobija się myśl – wojna to najgłupsza rzecz, jaką była w stanie wymyślić ludzkość. Najgłupsza i najokrutniejsza. Zbiera więcej ofiar niż nam się wydaje. Nie atakuje tylko żołnierzy i ludności cywilnej terenu, na którym toczą się bitwy. Gdzieś tam, w domach, czekają największe ofiary – sieroty, wdowy, matki i córki pozostałe na zgliszczach relacji. Ofiarami są też przypadkowe, zupełnie niewinne osoby, może kiedyś ja, albo ty. I każdy jeden ma imię, przezwisko, własną historię, tożsamość. Każdy z nich – urodził się nie wiedząc, że życie to jedna wielka wojna. Że pieniądz to władza, a to oznacza jedynie zagładę. I abstrahując nawet od tak patetycznego spojrzenia, trzeba sobie jasno powiedzieć, że wojna zawsze jest zła. Nie ma w niej podziału na dobrą i złą stronę jak w bajkach. Odbiera życie bez celu, bez sensu. Niestety, jest zamkniętym kołem. Raz się atakuje, innym razem jest się atakowanym. I to się nigdy nie kończy. Kończą się tylko kolejne życia, historie, pokolenia.

Film pokazuje toczące się walki między armią amerykańską a wojskami japońskimi. O co? Historia mówi, że o Wyspę Okinawa, ja – że o nic, o nic, co miałoby jakiekolwiek znaczenie. Bo tak naprawdę to przecież bez sensu odbierać życie i oddawać swoje za kawałek ziemi. Nie w obronie, ale z zachłanności, z chęci zdobywania. Takiego samego zdania był główny bohater filmu.

Doss, którego postać mistrzowsko odegrał Andrew Garfield, zaciągnął się do armii jak każdy młody mężczyzna, który spełniał wymagane warunki. Jednak był pewien problem z realizacją jednego z elementów szkolenia – przekonania chłopaka nie pozwalały mu na korzystanie z broni w myśl celu, który sobie założył – nie zabijać, tylko ratować. I właśnie tak miała wyglądać jego służba wojenna jako sanitariusza. Taka decyzja miała swoje skutki, wpłynęła choćby na odwrócenie się współtowarzyszy. Mimo wszystko Desmond nie dał się złamać, a w wytrwałości i umocnieniu pomagała mu modlitwa. To czego dokonał swoją wiarą, uporem i chęcią pomocy brzmi jak scenariusz bajki o superbohaterze. I rzeczywiście – ta historia to opowieść o wspaniałym bohaterze, choć bajką nie jest. 

No właśnie, najlepszy element – film oparty jest na faktach. To tylko umacnia odbiór dzieła. Tam naprawdę żył Desmond Doss, naprawdę był bohaterem, naprawdę kochał Boga od początku do końca. Jego wypowiedź jako starszego mężczyzny na końcu filmu rozczula tak bardzo, że nie sposób zachować kamienną twarz. Równie wzruszające jest nagranie kapitana  Jacka Glovera – staruszka, który płacze, przyznając się do początkowego złego traktowania chłopaka i zniechęcania go do służby wojskowej. Doskonale zdaje sobie sprawę, że zawdzięcza Desmondowi życie i otwarcie to przyznaje. 

Film mówi też o pięknej miłości – miłości, której życzyłby sobie każdy z nas. Prawdziwej, wytrwałej, cierpliwej, która wspiera bez względu na podjętą decyzję. I która rzeczywiście nie opuszcza aż do śmierci. Pozostając w temacie uczuć, na uznanie zasługuje także przedstawienie trudnych relacji rodzinnych, zwłaszcza najbardziej ściskających za serce scen z ojcem. 

To historia pełna zwrotów akcji, tak jak pełne jest ich samo życie. Często ten, którego uważasz za zupełnie niepotrzebnego, może okazać się jedyną osobą, która może ci pomóc. Ta prawdziwa opowieść ma tyle ważnych przesłań, że każdy dostrzeże w niej coś dla siebie, coś, co pozwoli mu się na chwilę zatrzymać i zastanowić. Mnie przypomniała, że nie warto oceniać człowieka po pozorach i że zwyciężają tylko ci, którzy zawsze wierni są temu, w co wierzą.

Jako rasowa przeciwniczka przemocy, zwłaszcza tej fizycznej, polecam film wszystkim. Warto zobaczyć, czasem dość brutalne sceny wojny, aby sobie uzmysłowić, co świat próbuje zrobić z człowiekiem. I co czasem człowiek potrafi zrobić ze światem. Jak to mówią, w czynieniu dobra nie chodzi o to, żeby zbawiać cały świat, ale starać się zmienić na lepsze świat chociaż jednego człowieka. W tę puentę doskonale wkomponują się słowa modlitwy Dassa: „Boże, jeszcze jeden. Pozwól mi pomóc jeszcze jednemu”. Jak widać – Bóg prośby wysłuchuje. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz