Południe
urzekło mnie pięknem natury. Poza wielkomiejskim szumem Lizbony, świeżość
powietrza, intensywność zieleni i wrażeń. Cudne plaże rodem z filmów, pola
golfowe dla równo przystrzyżonych jak trawa, poukładanych bogaczy. Wszędzie
palmy, o których ktoś nam powiedział, że nie są „tutejsze”, przywieziono je z
Afryki. Na obrzeżach ciągnące się kilometrami pola drzew wyglądających jak
grzybki. Tu białe domki, tam kolorowe domki, ciasne uliczki, schodki, kręte schodki
i cała reszta schodków. To niesamowite oglądać zachód słońca na plaży, a potem
widzieć nad ranem jak promienie odkrywają z mroku skały po kawałku.
|
fot. Basia Bryja |
Owinięte
w puszyste koce z Primarka patrzymy jak subtelnie wita się z nami słońce,
ocierając promieniami klify, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki
zmieniające się w błyszczące dzieła natury. Skostniałymi jeszcze dłońmi
zbieramy prezenty, pozostawione przez ocean w nocy. Nie mam na myśli zdechłych
ryb, ani śmieci. Na mokrym piasku połyskują muszle, zabieram te, które się do
mnie najładniej uśmiechają. Nie lubię spacerów, jakoś zawsze mi się za bardzo
spieszy. Ale tu… tu jest tak jakby czas się zatrzymał. Ten spacer po plaży jest
jak terapia. Tak potrafią mnie leczyć jeszcze góry. Kontakt z pięknem natury
wyciąga z dołków, wznosząc na wyżyny. Mam wrażenie jakbym latała. Przenika mnie
poczucie totalnej wolności. I jakoś chcę być lepszym człowiekiem. Bez masek,
zbroi, z otwartym sercem, głową pełną pomysłów i rękami, które zamiast niszczyć
– budują.
Czas
na szybką sesję. Pstrykamy fotki, pozując jak topowe fotomodelki. Jednak jak na
nierasowe modelki przystało – lepiej nam jednak wychodzi niepozowanie. No cóż.
Niektórzy rodzą się, by być piękni, inni – by piękno podziwiać. (czas na
śmiech) Ja z pewnością przyszłam na świat, by zachwycać się jego pięknem. Wbiegam
ostatni – na tym wyjeździe – raz do oceanu. Daję się ponieść falom. Notabene,
dobrze, że mogą ponieść mnie tylko w stronę
plaży. Chwilę walczę z przeznaczeniem, ale w końcu trzeba dojrzeć do decyzji –
zbieramy się. Czas dotrzeć do Sao Vincente – najdalej wysuniętego na południowy-zachód
punktu Europy. No to jazda z tym końcem świata. A raczej spacer, bo ruszamy tam
na piechotę. To tylko godzina monotonnej drogi w słońcu. Czego się nie robi dla
zdrowia.
|
fot. Basia Bryja |
Widzę
ją! Stoi dumnie niczym Statua Wolności, choć jest tylko zwykłą latarnią morską.
Ale nikt nie wmówi jej, że nie może być kim zechce. Przecież właśnie spełnia
swój wyśniony cel, stojąc na straży oceanu, będąc światłem w tunelu dla
zbłądzonych. Dobra robota, dziewczyno! Podziwiają Cię tysiące. Już wiem, kim
chcę być jak dorosnę. Chcę być jak ta latarnia. Nie, że samotna, chłodna,
wyniosła, gdzieś na końcu świata. Ale przydatna. Potrzebna. Ważna.
Ludzi
jak mrówków. Obszar do zwiedzania nie jest za duży. Zajmuje nam co najwyżej pół
godzinki. Jak cała reszta niedzielnych turystów robimy sobie kilka ujęć
rozwianych włosów na tle latarni. Spotykamy parę Polaków, którzy wręczają nam
aparat z prośbą w oczach. Bierzemy go zatem, ciesząc się z prezentu. I lecimy
dalej. No, dobra, żart. Robimy im to romantyczne zdjęcie na klifie, po czym
kierujemy się w kierunku drogi. Cel osiągnięty – Adios!
|
fot. Basia Bryja |
Powrót
nie jest już dla nas tak łaskawy jak podróż w pierwszą stronę. Co prawda z
Sagres udaje się złapać na kciuka miłych młodych Francuzów, którzy podwożą nas
aż do Lagos. Tam się jednak zaczynają
schody – tym razem tylko metaforyczne, choć wolałabym te rzeczywiste. Tkwimy w
Lagos. O ile w innej sytuacji skakałabym z radości, zostając zmuszona do pozostania
w miejscu, za które turyści z zagranicy płacą słone pieniądze, ja rozpaczliwie
walczę o powrót. Włócząc się od jednego ronda do drugiego, od zjazdu do zjazdu,
przekreślając drogi jak rysowane długopisem po mapie. Z poczucia wolności
został jedynie ślad. Czuję jakbym utknęła w złotej klatce – pięknej, ale jednak
klatce. Nie mogę cieszyć się jej widokiem, nie czując się komfortowo i
bezpiecznie.
Czas
mija i samochody nas mijają. Kierowcy z przepraszającym uśmiechem wskazują inny
kierunek. Chyba jednak dziś się nie uda. Zrezygnowane schodzimy na chodnik po
drugiej stronie drogi. Pod pachą wciąż trzymam kartonik z napisem Faro. Basia
coś mówi, ale już jej nie słyszę, bo właśnie widzę Pana machającego z samochodu.
Biegnę tam jak szalona. Pyta, czy do Faro. Idealnie! Nic nie rozumie po
angielsku, ale próbujemy na migi po portugalsku. Udaje się. Na razie jest w
pracy, zbierają worki ze śmieciami z kolegą. Tłumaczy, że jakoś za 20 minut
kończy, więc jeśli chcemy, możemy tu zaczekać. Będąc już w tak podbramkowej
sytuacji czujemy, że szansa spada nam z nieba. Warto spróbować.
Po
około 30 minutach przyjeżdża tak jak obiecał. Wsiadamy, modląc się, by nie
okazał się oszustem. Głęboko jednak wierzę, że to dobry człowiek. Inaczej bym
nie wsiadła. Mimo że nie zna angielskiego próbuje przełamywać krępującą ciszę
od czasu do czasu coś zagadując. Liczy oczywiście, że my coś zrozumiemy po
portugalsku. Ma rację, skubany. Coś tam się udaje. Po godzinie dojeżdżamy do
Faro. Wysiadamy pod Galerią Handlową Forum Algarve. Odjeżdżający wybawca trąbi
nam jeszcze klaksonem na pożegnanie. Jest dobrze.
|
fot. Basia Bryja |
Faro
jest miejscem końca. Nie świata jednak, tylko stopa. Tu musimy ostatecznie pożegnać
się z okazjami i kupić sobie bilet jak normalni ludzie. Rezygnacja? Poddanie
się? Nigdy. Zdrowy rozsądek puka do naszych głów. Wiem, wiem – ahoj, przygodo!
Ale jednak i spontaniczność potrzebuje czasem poskromienia. Robi się
późno, zaraz się ściemni. Nie musze chyba nikomu wyjaśniać, że wsiadanie do
auta z nieznajomymi może być niebezpieczne. Co dopiero po zmroku. Oczami
wyobraźni mojej mamy widzę już jak błąkamy się nocą po ciemnych zaułkach,
zamiast spać w ciepłych łóżkach. Rano zajęcia o 8.30. Choć chciałoby się
trwać w tym stanie szalonego podróżnika jak najdłużej, nie ma rady – trzeba wracać
do rzeczywistości. Zresztą zmęczenie też już daje się we znaki. Mimo że
spodobał mi się taki survival, marzę jednak o prysznicu. Zabawne, jak nasze
pragnienia redefiniują się wraz z „miejscem siedzenia”. Wystarczy zmienić
perspektywę.
Pędzimy
na dworzec. Przybiegamy do kasy, pytamy o jakiś pociąg do Lizbony. Pani
uprzejmie dopytuje – Na kiedy?
–
Jak to na kiedy, na dziś!
–
Właśnie odjeżdża. Następny jutro rano.
–
COOO?!
Ciśnienie
wzrasta w sposób kosmicznie prędki. Niemal czuję jak z Basi wyskakują pełne
przerażenia pytania, pozostawione bez odpowiedzi. Nagle zaświeca mi się nad
głową żarówka jak w kreskówkach. Przecież mamy jeszcze dworzec autobusowy! Ostatnia
szansa. Pani z okienka tłumaczy nam drogę, biegniemy. Basia w szale emocji
wbiega do lecznicy dla zwierząt, choć krzyczę za nią, że to nie tam. Mam
nadzieję, że nie zdążyła złapać wścieklizny, choć wygląda jakby ją ugryzł jakiś
wariat na czterech łapach. Biegnę zanim sama mnie ugryzie. Z językiem na
brodzie wparowujemy do budynku, rzucając się jak lwice do kolejnego dziś
okienka. Okazuje się – Chwała Panu! – że autobus do stolicy odjeżdża za
godzinę. Czuję jak schodzi ze mnie powietrze, które chyba wstrzymywałam od
momentu wiadomości o uciekającym sprzed nosa pociągu.
|
fot. Basia Bryja |
Na
pełnym już luzie idziemy trochę zwiedzić miasto. W końcu drugi raz przejeżdżamy
przez Faro. Wiem, że nie przypadkiem się tu znajdujemy. Nie wierzę w przypadki.
Chyba, że te na zajęciach z polskiego. To czas na spokojne zaciągnięcie się
południowym powietrzem. Na wysłanie pocztówek do rodziców. Na „odhaczenie”
kolejnego miejsca na naszej mapie wspomnień.
Słońce
zachodzi dziś z widokiem na mniejsze i większe łódki, na napis Faro, przy
którym turyści strzelają sobie fotki. Przyroda znów wtóruje emocjom. Spokój,
pewna forma zakończenia, pożegnanie – jak zachodzące słońce, kończące dzień.
Lisboa-Faro-Albufeira-Portimao-Lagos-Sagres-SaoVincente-Lagos-Faro-Lisboa
Ten niematematyczny
ciąg zostanie we mnie na zawsze. Jako zapowiedź nowego życia, gdzie nie ma
miejsca na wymówki, za to jest mnóstwo przestrzeni do rozwoju. Gdzie niebo
uchyla się tak nisko, że można złapać własną gwiazdę. Gdzie drzewa robią Ci
miejsce na namiot, choć w zasadzie nie mają miejsca nawet dla siebie. Gdzie fale
zmywają piasek, tworząc plażę tabula rasą, na której Twoja stopa zostawi
pierwszy ślad tego dnia.
|
fot. Basia Bryja |
Siedzę
i zastanawiam się, czy to na pewno moje życie. Czy w takim razie można chcieć
więcej? Niewdzięcznica! Ale jestem wciąż głodna nowych wrażeń, kolejnych
przygód, życzę sobie jeszcze więcej odwagi do spełniania marzeń z niewidzialnej
listy.
To
wyjazd ogromnych kontrastów, zmian pogody i nastrojów, i myślę, że nas samych
też. To przede wszystkim otwarcie się na nowość, inność. Smakowanie życia i
delektowanie się tym smakiem, a nie tylko zaspokajanie głodu. To również próba
naszej więzi z Basią. Mam wrażenie, że teraz już przetrzymamy wszystko, skoro
nie zabiłyśmy się na tej wycieczce. A okazji – uwierzcie – było mnóstwo.
Były
rozterki, dylematy, lepsze i gorsze decyzje. Była niekontrolowana złość, radość
sięgająca zenitu, a czasem zwyczajna obojętność. Od euforii po totalną
rezygnację, wisząca nad głowami ostra spina, przeganiania lekkim podmuchem
wiatru spod kół. Czasem brakowało nam słów, niekiedy szczęścia, ale nie
brakowało odwagi. Odwagi do spełniania marzeń. Niech ta dobra passa trwa, niech
kroczy ramię w ramię z moją wiecznie żywą nadzieją. I niech nas prowadzi nieoczywistymi
drogami, gdzie kontemplacja spotyka się z szaleństwem, wyrzeczenie prowadzi do
celu, a dar okraszony jest trudnościami.