sobota, 2 marca 2019

Erasmusowa przygoda - podsumowanie





Właśnie wyświetlił się końcowy napis THE END filmu pt. „Erasmus: prawdziwa historia.” Na życiowym ekranie lecą już napisy, a mnie lecą łzy. Pięć miesięcy to całkiem sporo, przynajmniej tak mi się wydawało na początku. Teraz, z perspektywy czasu, wiem, że to wcale nie tak dużo. I naprawdę mija w mgnieniu oka.

Babcia, a później mama regularnie powtarzały, że to, co dobre zawsze szybko się kończy. Muszę przyznać, że miały rację. Zbieram już pierwsze owoce decyzji o wyjeździe. Była ona jedną z najlepszych w moim życiu, chyba najsłuszniejszą dotychczas. Otworzyła mi jeszcze szerzej oczy, ale nauczyła patrzeć sercem. Pokazała, że granice są tylko w nas i że marzenia rzeczywiście się spełniają, o ile zaczniemy je spełniać, zamiast o nich marzyć.



Kłamstwem byłoby powiedzieć, że było wspaniale, bezproblemowo i kolorowo. Bo czasami było też zupełnie inaczej. Ale w życiu przecież tak właśnie bywa. Były zatem rozterki, wahania nastrojów, kłótnie, spiny, dni przygniatające przygnębieniem czy chwile totalnego zwątpienia i chęć ucieczki. Były egzaminy czy prace, przy których siadałam z płaczem i mówiłam, że nie dam rady. A później dawałam, udowadniając sama sobie, że jak się chce to można. I uświadamiając sobie po raz kolejny, że mam wspaniałych ludzi wokół, którzy w chwilach największych trudności, po prostu staną obok i powiedzą: Jestem tu, zróbmy to razem! Nieważne czy byli 10 cm ode mnie czy tysiące kilometrów.
Były także sytuacje, w których z całą pewnością byłam najgorszą przyjaciółką na ziemi, najbardziej dołującym doradcą, leniwą współlokatorką czy najmniej pojętną studentką. Każda z tych chwil jednak zamiast niszczyć, budowała. Silniejsze relacje, silniejszą mnie. Każde trudne zadanie, uczelniane czy życiowe, z którym musiałam sobie poradzić, było kolejną cegiełką do budowania wiary, że wszystko jest możliwe. 



Przed wyjazdem na Erasmusa, nigdy wcześniej nie leciałam samolotem. W czasie tych 5 miesięcy leciałam aż 8 razy. Nie zawsze było to przyjemne i ciekawe, ale poznałam w końcu nieznany smak wzbicia się nad to wszystko. Obejrzenia rzeczywistości z dalszej, chłodnej perspektywy. Nie tylko latając, ale żyjąc w innym kraju. Podróżując do różnych miejsc, czasem w głąb siebie, zderzając się z innymi kulturami, obcymi językami, zwyczajami, tradycjami czy wierzeniami. 

Pierwszy autostop w życiu, prezentacje po angielsku zaliczane na dobrą ocenę, podróże w rajskie miejsca, gdzie natura udowadnia, że magia istnieje. Z całym zasobem słownika nie jestem w stanie oddać choćby namiastki opisu cudów przyrody, które miałam okazję podziwiać. W księdze doświadczeń i przeżyć przybyło mnóstwo nowo zapisanych stron. Jednak wciąż pozostaje wiele do zapełnienia. Myślę, że na tym się nie skończy. Apetyt rośnie w miarę jedzenia, a Ci, co mnie znają wiedzą, że uwielbiam jeść. Coś tu chyba jeszcze zgotuję niedługo. 



Mówią, że Erasmus zmienia życie. Ja myślę, że po prostu zmienia nas, a to zmienia wszystko.

czwartek, 22 listopada 2018

Autostopem do raju - cz. III - ostatnia


Południe urzekło mnie pięknem natury. Poza wielkomiejskim szumem Lizbony, świeżość powietrza, intensywność zieleni i wrażeń. Cudne plaże rodem z filmów, pola golfowe dla równo przystrzyżonych jak trawa, poukładanych bogaczy. Wszędzie palmy, o których ktoś nam powiedział, że nie są „tutejsze”, przywieziono je z Afryki. Na obrzeżach ciągnące się kilometrami pola drzew wyglądających jak grzybki. Tu białe domki, tam kolorowe domki, ciasne uliczki, schodki, kręte schodki i cała reszta schodków. To niesamowite oglądać zachód słońca na plaży, a potem widzieć nad ranem jak promienie odkrywają z mroku skały po kawałku. 

fot. Basia Bryja

Owinięte w puszyste koce z Primarka patrzymy jak subtelnie wita się z nami słońce, ocierając promieniami klify, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniające się w błyszczące dzieła natury. Skostniałymi jeszcze dłońmi zbieramy prezenty, pozostawione przez ocean w nocy. Nie mam na myśli zdechłych ryb, ani śmieci. Na mokrym piasku połyskują muszle, zabieram te, które się do mnie najładniej uśmiechają. Nie lubię spacerów, jakoś zawsze mi się za bardzo spieszy. Ale tu… tu jest tak jakby czas się zatrzymał. Ten spacer po plaży jest jak terapia. Tak potrafią mnie leczyć jeszcze góry. Kontakt z pięknem natury wyciąga z dołków, wznosząc na wyżyny. Mam wrażenie jakbym latała. Przenika mnie poczucie totalnej wolności. I jakoś chcę być lepszym człowiekiem. Bez masek, zbroi, z otwartym sercem, głową pełną pomysłów i rękami, które zamiast niszczyć – budują. 

Czas na szybką sesję. Pstrykamy fotki, pozując jak topowe fotomodelki. Jednak jak na nierasowe modelki przystało – lepiej nam jednak wychodzi niepozowanie. No cóż. Niektórzy rodzą się, by być piękni, inni – by piękno podziwiać. (czas na śmiech) Ja z pewnością przyszłam na świat, by zachwycać się jego pięknem. Wbiegam ostatni – na tym wyjeździe – raz do oceanu. Daję się ponieść falom. Notabene, dobrze, że mogą ponieść mnie tylko  w stronę plaży. Chwilę walczę z przeznaczeniem, ale w końcu trzeba dojrzeć do decyzji – zbieramy się. Czas dotrzeć do Sao Vincente – najdalej wysuniętego na południowy-zachód punktu Europy. No to jazda z tym końcem świata. A raczej spacer, bo ruszamy tam na piechotę. To tylko godzina monotonnej drogi w słońcu. Czego się nie robi dla zdrowia. 

fot. Basia Bryja

Widzę ją! Stoi dumnie niczym Statua Wolności, choć jest tylko zwykłą latarnią morską. Ale nikt nie wmówi jej, że nie może być kim zechce. Przecież właśnie spełnia swój wyśniony cel, stojąc na straży oceanu, będąc światłem w tunelu dla zbłądzonych. Dobra robota, dziewczyno! Podziwiają Cię tysiące. Już wiem, kim chcę być jak dorosnę. Chcę być jak ta latarnia. Nie, że samotna, chłodna, wyniosła, gdzieś na końcu świata. Ale przydatna. Potrzebna. Ważna. 

Ludzi jak mrówków. Obszar do zwiedzania nie jest za duży. Zajmuje nam co najwyżej pół godzinki. Jak cała reszta niedzielnych turystów robimy sobie kilka ujęć rozwianych włosów na tle latarni. Spotykamy parę Polaków, którzy wręczają nam aparat z prośbą w oczach. Bierzemy go zatem, ciesząc się z prezentu. I lecimy dalej. No, dobra, żart. Robimy im to romantyczne zdjęcie na klifie, po czym kierujemy się w kierunku drogi. Cel osiągnięty – Adios!

fot. Basia Bryja

Powrót nie jest już dla nas tak łaskawy jak podróż w pierwszą stronę. Co prawda z Sagres udaje się złapać na kciuka miłych młodych Francuzów, którzy podwożą nas aż do Lagos.  Tam się jednak zaczynają schody – tym razem tylko metaforyczne, choć wolałabym te rzeczywiste. Tkwimy w Lagos. O ile w innej sytuacji skakałabym z radości, zostając zmuszona do pozostania w miejscu, za które turyści z zagranicy płacą słone pieniądze, ja rozpaczliwie walczę o powrót. Włócząc się od jednego ronda do drugiego, od zjazdu do zjazdu, przekreślając drogi jak rysowane długopisem po mapie. Z poczucia wolności został jedynie ślad. Czuję jakbym utknęła w złotej klatce – pięknej, ale jednak klatce. Nie mogę cieszyć się jej widokiem, nie czując się komfortowo i bezpiecznie. 

Czas mija i samochody nas mijają. Kierowcy z przepraszającym uśmiechem wskazują inny kierunek. Chyba jednak dziś się nie uda. Zrezygnowane schodzimy na chodnik po drugiej stronie drogi. Pod pachą wciąż trzymam kartonik z napisem Faro. Basia coś mówi, ale już jej nie słyszę, bo właśnie widzę Pana machającego z samochodu. Biegnę tam jak szalona. Pyta, czy do Faro. Idealnie! Nic nie rozumie po angielsku, ale próbujemy na migi po portugalsku. Udaje się. Na razie jest w pracy, zbierają worki ze śmieciami z kolegą. Tłumaczy, że jakoś za 20 minut kończy, więc jeśli chcemy, możemy tu zaczekać. Będąc już w tak podbramkowej sytuacji czujemy, że szansa spada nam z nieba. Warto spróbować. 

Po około 30 minutach przyjeżdża tak jak obiecał. Wsiadamy, modląc się, by nie okazał się oszustem. Głęboko jednak wierzę, że to dobry człowiek. Inaczej bym nie wsiadła. Mimo że nie zna angielskiego próbuje przełamywać krępującą ciszę od czasu do czasu coś zagadując. Liczy oczywiście, że my coś zrozumiemy po portugalsku. Ma rację, skubany. Coś tam się udaje. Po godzinie dojeżdżamy do Faro. Wysiadamy pod Galerią Handlową Forum Algarve. Odjeżdżający wybawca trąbi nam jeszcze klaksonem na pożegnanie. Jest dobrze.

fot. Basia Bryja

Faro jest miejscem końca. Nie świata jednak, tylko stopa. Tu musimy ostatecznie pożegnać się z okazjami i kupić sobie bilet jak normalni ludzie. Rezygnacja? Poddanie się? Nigdy. Zdrowy rozsądek puka do naszych głów. Wiem, wiem – ahoj, przygodo! Ale jednak i spontaniczność potrzebuje czasem poskromienia. Robi się późno, zaraz się ściemni. Nie musze chyba nikomu wyjaśniać, że wsiadanie do auta z nieznajomymi może być niebezpieczne. Co dopiero po zmroku. Oczami wyobraźni mojej mamy widzę już jak błąkamy się nocą po ciemnych zaułkach, zamiast spać w ciepłych łóżkach. Rano zajęcia o 8.30. Choć chciałoby się trwać w tym stanie szalonego podróżnika jak najdłużej, nie ma rady – trzeba wracać do rzeczywistości. Zresztą zmęczenie też już daje się we znaki. Mimo że spodobał mi się taki survival, marzę jednak o prysznicu. Zabawne, jak nasze pragnienia redefiniują się wraz z „miejscem siedzenia”. Wystarczy zmienić perspektywę.
Pędzimy na dworzec. Przybiegamy do kasy, pytamy o jakiś pociąg do Lizbony. Pani uprzejmie dopytuje – Na kiedy?
– Jak to na kiedy, na dziś!
– Właśnie odjeżdża. Następny jutro rano.
– COOO?! 
Ciśnienie wzrasta w sposób kosmicznie prędki. Niemal czuję jak z Basi wyskakują pełne przerażenia pytania, pozostawione bez odpowiedzi. Nagle zaświeca mi się nad głową żarówka jak w kreskówkach. Przecież mamy jeszcze dworzec autobusowy! Ostatnia szansa. Pani z okienka tłumaczy nam drogę, biegniemy. Basia w szale emocji wbiega do lecznicy dla zwierząt, choć krzyczę za nią, że to nie tam. Mam nadzieję, że nie zdążyła złapać wścieklizny, choć wygląda jakby ją ugryzł jakiś wariat na czterech łapach. Biegnę zanim sama mnie ugryzie. Z językiem na brodzie wparowujemy do budynku, rzucając się jak lwice do kolejnego dziś okienka. Okazuje się – Chwała Panu! – że autobus do stolicy odjeżdża za godzinę. Czuję jak schodzi ze mnie powietrze, które chyba wstrzymywałam od momentu wiadomości o uciekającym sprzed nosa pociągu. 

fot. Basia Bryja


Na pełnym już luzie idziemy trochę zwiedzić miasto. W końcu drugi raz przejeżdżamy przez Faro. Wiem, że nie przypadkiem się tu znajdujemy. Nie wierzę w przypadki. Chyba, że te na zajęciach z polskiego. To czas na spokojne zaciągnięcie się południowym powietrzem. Na wysłanie pocztówek do rodziców. Na „odhaczenie” kolejnego miejsca na naszej mapie wspomnień.
Słońce zachodzi dziś z widokiem na mniejsze i większe łódki, na napis Faro, przy którym turyści strzelają sobie fotki. Przyroda znów wtóruje emocjom. Spokój, pewna forma zakończenia, pożegnanie – jak zachodzące słońce, kończące dzień. 
Lisboa-Faro-Albufeira-Portimao-Lagos-Sagres-SaoVincente-Lagos-Faro-Lisboa
Ten niematematyczny ciąg zostanie we mnie na zawsze. Jako zapowiedź nowego życia, gdzie nie ma miejsca na wymówki, za to jest mnóstwo przestrzeni do rozwoju. Gdzie niebo uchyla się tak nisko, że można złapać własną gwiazdę. Gdzie drzewa robią Ci miejsce na namiot, choć w zasadzie nie mają miejsca nawet dla siebie. Gdzie fale zmywają piasek, tworząc plażę tabula rasą, na której Twoja stopa zostawi pierwszy ślad tego dnia. 

fot. Basia Bryja

Siedzę i zastanawiam się, czy to na pewno moje życie. Czy w takim razie można chcieć więcej? Niewdzięcznica! Ale jestem wciąż głodna nowych wrażeń, kolejnych przygód, życzę sobie jeszcze więcej odwagi do spełniania marzeń z niewidzialnej listy.
To wyjazd ogromnych kontrastów, zmian pogody i nastrojów, i myślę, że nas samych też. To przede wszystkim otwarcie się na nowość, inność. Smakowanie życia i delektowanie się tym smakiem, a nie tylko zaspokajanie głodu. To również próba naszej więzi z Basią. Mam wrażenie, że teraz już przetrzymamy wszystko, skoro nie zabiłyśmy się na tej wycieczce. A okazji – uwierzcie – było mnóstwo.
Były rozterki, dylematy, lepsze i gorsze decyzje. Była niekontrolowana złość, radość sięgająca zenitu, a czasem zwyczajna obojętność. Od euforii po totalną rezygnację, wisząca nad głowami ostra spina, przeganiania lekkim podmuchem wiatru spod kół. Czasem brakowało nam słów, niekiedy szczęścia, ale nie brakowało odwagi. Odwagi do spełniania marzeń. Niech ta dobra passa trwa, niech kroczy ramię w ramię z moją wiecznie żywą nadzieją. I niech nas prowadzi nieoczywistymi drogami, gdzie kontemplacja spotyka się z szaleństwem, wyrzeczenie prowadzi do celu, a  dar okraszony jest trudnościami.

niedziela, 28 października 2018

Autostopem do raju - cz. II


Prolog: Budzimy się razem o 5.00 nad ranem, jakbyśmy celowo nastawiły budziki. No cóż, fizjologia. Idziemy siku pod naszego krzaczka. Ciemno, zimno, mokro. Wracamy do namiotu. Druga wspólna decyzja tego dnia: zjedzmy coś! Chyba nam się zepsuł gotowany brokuł. Ups. Śmierdzi niemiłosiernie nawet wyrzucony poza namiot. Zostały inne warzywa, które o tej godzinie smakują naprawdę wybornie. Pojedzone, z pustymi pęcherzami – możemy wracać do spania, a rano udawać, że to nam się tylko śniło.
 
Nasze miejsce noclegowe, źródło: własne archiwum


Całą noc wiało, i lało i średnio dobrze spałam. Basia za to spała jak suseł. Ale – o ile dzień pierwszy wyssał z nas energię do cna – poranek już od otwarcia oczu, a później namiotu, zwiastuje pełnię radości. Słońce przebijające się przez ścianki namiotu niczym spragniony Twojej krwi komar, budzi jeszcze zaspane myśli. Natura jest wyznacznikiem naszych podróżniczych przeżyć. Po burzy zawsze wychodzi słońce, a nocna ulewa zmyła stres, irytację i całą gamę negatywnych emocji, dając nową nadzieję. Ściągam z siebie kolejne warstwy ubrań, zastanawiając się po co zabezpieczałam się tak szczelnie przed zimnem, którego nie sposób było odczuć tej nocy. Za to spociłam się jakbym przebiegła maraton. Albo kilometr – w moim przypadku i to by wystarczyło. No cóż można było zrobić? Szybkie zejście na plażę i poranna kąpiel. Potem równie szybkie opalanie i w drogę. Chcemy zwiedzić jeszcze trochę miasteczko i łapać stopa do Sagres. 

fot. Basia Bryja

 Spacer po mieście okazuje się bardziej poszukiwaniem: najpierw kościoła, potem dobrego miejsca do łapania stopa, gdzieś w trakcie jeszcze sklepu. Nie udaje nam się znaleźć mszy współgrającej z naglącym nas czasem. Dopiero po południu możemy na coś liczyć. Za późno. Tej niedzieli musimy się zadowolić krótką osobistą modlitwą w pustym kościele. I ruszać dalej.

fot. Basia Bryja

Po naprawdę wielu trudach i chwilowych rezygnacjach, gdzie jedna motywuje drugą i tak na zmianę, łapiemy stopa – przemiłą parę młodych Niemców, którzy specjalnie po nas zawracają na rondzie. Zawożą nas prosto do miasteczka. To taka wioseczka wyglądająca jak serferska kraina. Starsi panowie grają w kulki, tzw. pétanque, chłopcy popisują się na deskach albo rowerach, a w barach siedzą surferzy, popijając piwo i koktajle. Totalny spokój, pełen reset. Gdyby słowo chill było obrazem, to właśnie tak by wyglądało. Znajdujemy mniej zatłoczony bar, zamawiamy koktajle mleczne, ładujemy trochę baterie w telefonach i te swoje też, po czym ruszamy na miejsce noclegowe. 

Plakat w serferskim barze, źródło: własne archiwum

Jakaś godzina drogi PIESZO i docieramy – Plaża Beliche to istny raj na ziemi. Piasek tak delikatny, że aż mam ochotę się turlać, a wieczorna woda tak przyjemna, że chodzę w tę i z powrotem zamiast rozkładać namiot. Znów czuję się jak mała dziewczynka, której jedynym zmartwieniem jest, czy rodzice nie będą krzyczeć jak pobrudzi sukienkę. Dziś by chyba nie krzyczeli. 

 
Plaża Beliche, źródło: własne archiwum

Tego wieczora mamy okazję oglądać niesamowite zjawisko. Niby takie zwyczajne, codzienne, ale tu wszystko wygląda jakoś inaczej – magiczniej. Słońce zachodzi w zasadzie na końcu świata, mieniąc się wszelkimi barwami ciepła. Najpierw rozświetlając źrenice nieruchomo wpatrzone w horyzont, później grzejąc je kolorem pomarańczy i czerwienią jak rozpalone ognisko. Boję się nawet głębiej oddychać, byle nie zagłuszyć percepcji, nie przytłumić zachwytu. Nie opuszcza mnie to dziwne uczucie, jakbym wygrała los na loterii. Jakbym właśnie przeżywała czyjeś życie, o którym kiedyś bałam się nawet marzyć. 

źródło: własne archiwum

 Koniec seansu. Następny za jakieś 24 godziny. Ostatni plażowicze opuszczają wybrzeże, rozkładamy namiot. Tak, czasem robię coś nielegalnie, np. rozbijam namiot na plaży. W sumie, żadnego zakazu nie widzę. Ale, ale! Spokojnie – zachowujemy wszelkie zasady ostrożności. Plaża jest wielka, można rozbić namiot bez obawy o porwanie przez fale. O porwanie przez ludzi się nie martwię – ktoś musiałby się nieźle namęczyć, żeby nas wynieść po takiej ilości stromych schodów. Dla poczucia bezpieczeństwa mamy ze sobą nóż – jak mówi mama – raczej do obierania jabłek niż zranienia kogokolwiek, ale przecież nikogo krzywdzić nie chcemy. Good girls. 

źródło: własne archiwum

Zanim położymy się spokojnie spać, mamy jeszcze jedną spontaniczną akcję. Ocean jest teraz równie wyczillowany jak my, zatem ściągamy piżamy i biegniemy popływać w świetle księżyca. Choć może pływanie to za wiele powiedziane. Ale moje kolejne marzenie właśnie się spełniło, choć tego kompletnie nie planowałam na tym wyjeździe. To po prostu dzieje się, kiedy zaczynasz ze śmiałością sięgać po to, o czym śnisz. Jeśli tak dalej pójdzie, to niedługo popływam z delfinami. 

 
Widok z namiotu - Beliche, źródło: własne archiwum

Co prawda nie udało nam się uczestniczyć we mszy, ale zmawiamy wspólnie różaniec na dobranoc, przynajmniej jego część. Obecność Boga jeszcze silniej można odczuć właśnie tu – na totalnym odludziu (nie zadupiu!), w obcym kraju, mając przed sobą ocean, za sobą skały, nad sobą rozgwieżdżone niebo, a pod sobą – kilogramy piasku. Jestem tak wdzięczna, aż czuję ciarki na ciele. Teraz wiem, że mogę zamknąć oczy – tego dnia widziały już wystarczająco wiele piękna. 

TAK,TAK, ciąg dalszy nastąpi...