czwartek, 22 listopada 2018

Autostopem do raju - cz. III - ostatnia


Południe urzekło mnie pięknem natury. Poza wielkomiejskim szumem Lizbony, świeżość powietrza, intensywność zieleni i wrażeń. Cudne plaże rodem z filmów, pola golfowe dla równo przystrzyżonych jak trawa, poukładanych bogaczy. Wszędzie palmy, o których ktoś nam powiedział, że nie są „tutejsze”, przywieziono je z Afryki. Na obrzeżach ciągnące się kilometrami pola drzew wyglądających jak grzybki. Tu białe domki, tam kolorowe domki, ciasne uliczki, schodki, kręte schodki i cała reszta schodków. To niesamowite oglądać zachód słońca na plaży, a potem widzieć nad ranem jak promienie odkrywają z mroku skały po kawałku. 

fot. Basia Bryja

Owinięte w puszyste koce z Primarka patrzymy jak subtelnie wita się z nami słońce, ocierając promieniami klify, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniające się w błyszczące dzieła natury. Skostniałymi jeszcze dłońmi zbieramy prezenty, pozostawione przez ocean w nocy. Nie mam na myśli zdechłych ryb, ani śmieci. Na mokrym piasku połyskują muszle, zabieram te, które się do mnie najładniej uśmiechają. Nie lubię spacerów, jakoś zawsze mi się za bardzo spieszy. Ale tu… tu jest tak jakby czas się zatrzymał. Ten spacer po plaży jest jak terapia. Tak potrafią mnie leczyć jeszcze góry. Kontakt z pięknem natury wyciąga z dołków, wznosząc na wyżyny. Mam wrażenie jakbym latała. Przenika mnie poczucie totalnej wolności. I jakoś chcę być lepszym człowiekiem. Bez masek, zbroi, z otwartym sercem, głową pełną pomysłów i rękami, które zamiast niszczyć – budują. 

Czas na szybką sesję. Pstrykamy fotki, pozując jak topowe fotomodelki. Jednak jak na nierasowe modelki przystało – lepiej nam jednak wychodzi niepozowanie. No cóż. Niektórzy rodzą się, by być piękni, inni – by piękno podziwiać. (czas na śmiech) Ja z pewnością przyszłam na świat, by zachwycać się jego pięknem. Wbiegam ostatni – na tym wyjeździe – raz do oceanu. Daję się ponieść falom. Notabene, dobrze, że mogą ponieść mnie tylko  w stronę plaży. Chwilę walczę z przeznaczeniem, ale w końcu trzeba dojrzeć do decyzji – zbieramy się. Czas dotrzeć do Sao Vincente – najdalej wysuniętego na południowy-zachód punktu Europy. No to jazda z tym końcem świata. A raczej spacer, bo ruszamy tam na piechotę. To tylko godzina monotonnej drogi w słońcu. Czego się nie robi dla zdrowia. 

fot. Basia Bryja

Widzę ją! Stoi dumnie niczym Statua Wolności, choć jest tylko zwykłą latarnią morską. Ale nikt nie wmówi jej, że nie może być kim zechce. Przecież właśnie spełnia swój wyśniony cel, stojąc na straży oceanu, będąc światłem w tunelu dla zbłądzonych. Dobra robota, dziewczyno! Podziwiają Cię tysiące. Już wiem, kim chcę być jak dorosnę. Chcę być jak ta latarnia. Nie, że samotna, chłodna, wyniosła, gdzieś na końcu świata. Ale przydatna. Potrzebna. Ważna. 

Ludzi jak mrówków. Obszar do zwiedzania nie jest za duży. Zajmuje nam co najwyżej pół godzinki. Jak cała reszta niedzielnych turystów robimy sobie kilka ujęć rozwianych włosów na tle latarni. Spotykamy parę Polaków, którzy wręczają nam aparat z prośbą w oczach. Bierzemy go zatem, ciesząc się z prezentu. I lecimy dalej. No, dobra, żart. Robimy im to romantyczne zdjęcie na klifie, po czym kierujemy się w kierunku drogi. Cel osiągnięty – Adios!

fot. Basia Bryja

Powrót nie jest już dla nas tak łaskawy jak podróż w pierwszą stronę. Co prawda z Sagres udaje się złapać na kciuka miłych młodych Francuzów, którzy podwożą nas aż do Lagos.  Tam się jednak zaczynają schody – tym razem tylko metaforyczne, choć wolałabym te rzeczywiste. Tkwimy w Lagos. O ile w innej sytuacji skakałabym z radości, zostając zmuszona do pozostania w miejscu, za które turyści z zagranicy płacą słone pieniądze, ja rozpaczliwie walczę o powrót. Włócząc się od jednego ronda do drugiego, od zjazdu do zjazdu, przekreślając drogi jak rysowane długopisem po mapie. Z poczucia wolności został jedynie ślad. Czuję jakbym utknęła w złotej klatce – pięknej, ale jednak klatce. Nie mogę cieszyć się jej widokiem, nie czując się komfortowo i bezpiecznie. 

Czas mija i samochody nas mijają. Kierowcy z przepraszającym uśmiechem wskazują inny kierunek. Chyba jednak dziś się nie uda. Zrezygnowane schodzimy na chodnik po drugiej stronie drogi. Pod pachą wciąż trzymam kartonik z napisem Faro. Basia coś mówi, ale już jej nie słyszę, bo właśnie widzę Pana machającego z samochodu. Biegnę tam jak szalona. Pyta, czy do Faro. Idealnie! Nic nie rozumie po angielsku, ale próbujemy na migi po portugalsku. Udaje się. Na razie jest w pracy, zbierają worki ze śmieciami z kolegą. Tłumaczy, że jakoś za 20 minut kończy, więc jeśli chcemy, możemy tu zaczekać. Będąc już w tak podbramkowej sytuacji czujemy, że szansa spada nam z nieba. Warto spróbować. 

Po około 30 minutach przyjeżdża tak jak obiecał. Wsiadamy, modląc się, by nie okazał się oszustem. Głęboko jednak wierzę, że to dobry człowiek. Inaczej bym nie wsiadła. Mimo że nie zna angielskiego próbuje przełamywać krępującą ciszę od czasu do czasu coś zagadując. Liczy oczywiście, że my coś zrozumiemy po portugalsku. Ma rację, skubany. Coś tam się udaje. Po godzinie dojeżdżamy do Faro. Wysiadamy pod Galerią Handlową Forum Algarve. Odjeżdżający wybawca trąbi nam jeszcze klaksonem na pożegnanie. Jest dobrze.

fot. Basia Bryja

Faro jest miejscem końca. Nie świata jednak, tylko stopa. Tu musimy ostatecznie pożegnać się z okazjami i kupić sobie bilet jak normalni ludzie. Rezygnacja? Poddanie się? Nigdy. Zdrowy rozsądek puka do naszych głów. Wiem, wiem – ahoj, przygodo! Ale jednak i spontaniczność potrzebuje czasem poskromienia. Robi się późno, zaraz się ściemni. Nie musze chyba nikomu wyjaśniać, że wsiadanie do auta z nieznajomymi może być niebezpieczne. Co dopiero po zmroku. Oczami wyobraźni mojej mamy widzę już jak błąkamy się nocą po ciemnych zaułkach, zamiast spać w ciepłych łóżkach. Rano zajęcia o 8.30. Choć chciałoby się trwać w tym stanie szalonego podróżnika jak najdłużej, nie ma rady – trzeba wracać do rzeczywistości. Zresztą zmęczenie też już daje się we znaki. Mimo że spodobał mi się taki survival, marzę jednak o prysznicu. Zabawne, jak nasze pragnienia redefiniują się wraz z „miejscem siedzenia”. Wystarczy zmienić perspektywę.
Pędzimy na dworzec. Przybiegamy do kasy, pytamy o jakiś pociąg do Lizbony. Pani uprzejmie dopytuje – Na kiedy?
– Jak to na kiedy, na dziś!
– Właśnie odjeżdża. Następny jutro rano.
– COOO?! 
Ciśnienie wzrasta w sposób kosmicznie prędki. Niemal czuję jak z Basi wyskakują pełne przerażenia pytania, pozostawione bez odpowiedzi. Nagle zaświeca mi się nad głową żarówka jak w kreskówkach. Przecież mamy jeszcze dworzec autobusowy! Ostatnia szansa. Pani z okienka tłumaczy nam drogę, biegniemy. Basia w szale emocji wbiega do lecznicy dla zwierząt, choć krzyczę za nią, że to nie tam. Mam nadzieję, że nie zdążyła złapać wścieklizny, choć wygląda jakby ją ugryzł jakiś wariat na czterech łapach. Biegnę zanim sama mnie ugryzie. Z językiem na brodzie wparowujemy do budynku, rzucając się jak lwice do kolejnego dziś okienka. Okazuje się – Chwała Panu! – że autobus do stolicy odjeżdża za godzinę. Czuję jak schodzi ze mnie powietrze, które chyba wstrzymywałam od momentu wiadomości o uciekającym sprzed nosa pociągu. 

fot. Basia Bryja


Na pełnym już luzie idziemy trochę zwiedzić miasto. W końcu drugi raz przejeżdżamy przez Faro. Wiem, że nie przypadkiem się tu znajdujemy. Nie wierzę w przypadki. Chyba, że te na zajęciach z polskiego. To czas na spokojne zaciągnięcie się południowym powietrzem. Na wysłanie pocztówek do rodziców. Na „odhaczenie” kolejnego miejsca na naszej mapie wspomnień.
Słońce zachodzi dziś z widokiem na mniejsze i większe łódki, na napis Faro, przy którym turyści strzelają sobie fotki. Przyroda znów wtóruje emocjom. Spokój, pewna forma zakończenia, pożegnanie – jak zachodzące słońce, kończące dzień. 
Lisboa-Faro-Albufeira-Portimao-Lagos-Sagres-SaoVincente-Lagos-Faro-Lisboa
Ten niematematyczny ciąg zostanie we mnie na zawsze. Jako zapowiedź nowego życia, gdzie nie ma miejsca na wymówki, za to jest mnóstwo przestrzeni do rozwoju. Gdzie niebo uchyla się tak nisko, że można złapać własną gwiazdę. Gdzie drzewa robią Ci miejsce na namiot, choć w zasadzie nie mają miejsca nawet dla siebie. Gdzie fale zmywają piasek, tworząc plażę tabula rasą, na której Twoja stopa zostawi pierwszy ślad tego dnia. 

fot. Basia Bryja

Siedzę i zastanawiam się, czy to na pewno moje życie. Czy w takim razie można chcieć więcej? Niewdzięcznica! Ale jestem wciąż głodna nowych wrażeń, kolejnych przygód, życzę sobie jeszcze więcej odwagi do spełniania marzeń z niewidzialnej listy.
To wyjazd ogromnych kontrastów, zmian pogody i nastrojów, i myślę, że nas samych też. To przede wszystkim otwarcie się na nowość, inność. Smakowanie życia i delektowanie się tym smakiem, a nie tylko zaspokajanie głodu. To również próba naszej więzi z Basią. Mam wrażenie, że teraz już przetrzymamy wszystko, skoro nie zabiłyśmy się na tej wycieczce. A okazji – uwierzcie – było mnóstwo.
Były rozterki, dylematy, lepsze i gorsze decyzje. Była niekontrolowana złość, radość sięgająca zenitu, a czasem zwyczajna obojętność. Od euforii po totalną rezygnację, wisząca nad głowami ostra spina, przeganiania lekkim podmuchem wiatru spod kół. Czasem brakowało nam słów, niekiedy szczęścia, ale nie brakowało odwagi. Odwagi do spełniania marzeń. Niech ta dobra passa trwa, niech kroczy ramię w ramię z moją wiecznie żywą nadzieją. I niech nas prowadzi nieoczywistymi drogami, gdzie kontemplacja spotyka się z szaleństwem, wyrzeczenie prowadzi do celu, a  dar okraszony jest trudnościami.

niedziela, 28 października 2018

Autostopem do raju - cz. II


Prolog: Budzimy się razem o 5.00 nad ranem, jakbyśmy celowo nastawiły budziki. No cóż, fizjologia. Idziemy siku pod naszego krzaczka. Ciemno, zimno, mokro. Wracamy do namiotu. Druga wspólna decyzja tego dnia: zjedzmy coś! Chyba nam się zepsuł gotowany brokuł. Ups. Śmierdzi niemiłosiernie nawet wyrzucony poza namiot. Zostały inne warzywa, które o tej godzinie smakują naprawdę wybornie. Pojedzone, z pustymi pęcherzami – możemy wracać do spania, a rano udawać, że to nam się tylko śniło.
 
Nasze miejsce noclegowe, źródło: własne archiwum


Całą noc wiało, i lało i średnio dobrze spałam. Basia za to spała jak suseł. Ale – o ile dzień pierwszy wyssał z nas energię do cna – poranek już od otwarcia oczu, a później namiotu, zwiastuje pełnię radości. Słońce przebijające się przez ścianki namiotu niczym spragniony Twojej krwi komar, budzi jeszcze zaspane myśli. Natura jest wyznacznikiem naszych podróżniczych przeżyć. Po burzy zawsze wychodzi słońce, a nocna ulewa zmyła stres, irytację i całą gamę negatywnych emocji, dając nową nadzieję. Ściągam z siebie kolejne warstwy ubrań, zastanawiając się po co zabezpieczałam się tak szczelnie przed zimnem, którego nie sposób było odczuć tej nocy. Za to spociłam się jakbym przebiegła maraton. Albo kilometr – w moim przypadku i to by wystarczyło. No cóż można było zrobić? Szybkie zejście na plażę i poranna kąpiel. Potem równie szybkie opalanie i w drogę. Chcemy zwiedzić jeszcze trochę miasteczko i łapać stopa do Sagres. 

fot. Basia Bryja

 Spacer po mieście okazuje się bardziej poszukiwaniem: najpierw kościoła, potem dobrego miejsca do łapania stopa, gdzieś w trakcie jeszcze sklepu. Nie udaje nam się znaleźć mszy współgrającej z naglącym nas czasem. Dopiero po południu możemy na coś liczyć. Za późno. Tej niedzieli musimy się zadowolić krótką osobistą modlitwą w pustym kościele. I ruszać dalej.

fot. Basia Bryja

Po naprawdę wielu trudach i chwilowych rezygnacjach, gdzie jedna motywuje drugą i tak na zmianę, łapiemy stopa – przemiłą parę młodych Niemców, którzy specjalnie po nas zawracają na rondzie. Zawożą nas prosto do miasteczka. To taka wioseczka wyglądająca jak serferska kraina. Starsi panowie grają w kulki, tzw. pétanque, chłopcy popisują się na deskach albo rowerach, a w barach siedzą surferzy, popijając piwo i koktajle. Totalny spokój, pełen reset. Gdyby słowo chill było obrazem, to właśnie tak by wyglądało. Znajdujemy mniej zatłoczony bar, zamawiamy koktajle mleczne, ładujemy trochę baterie w telefonach i te swoje też, po czym ruszamy na miejsce noclegowe. 

Plakat w serferskim barze, źródło: własne archiwum

Jakaś godzina drogi PIESZO i docieramy – Plaża Beliche to istny raj na ziemi. Piasek tak delikatny, że aż mam ochotę się turlać, a wieczorna woda tak przyjemna, że chodzę w tę i z powrotem zamiast rozkładać namiot. Znów czuję się jak mała dziewczynka, której jedynym zmartwieniem jest, czy rodzice nie będą krzyczeć jak pobrudzi sukienkę. Dziś by chyba nie krzyczeli. 

 
Plaża Beliche, źródło: własne archiwum

Tego wieczora mamy okazję oglądać niesamowite zjawisko. Niby takie zwyczajne, codzienne, ale tu wszystko wygląda jakoś inaczej – magiczniej. Słońce zachodzi w zasadzie na końcu świata, mieniąc się wszelkimi barwami ciepła. Najpierw rozświetlając źrenice nieruchomo wpatrzone w horyzont, później grzejąc je kolorem pomarańczy i czerwienią jak rozpalone ognisko. Boję się nawet głębiej oddychać, byle nie zagłuszyć percepcji, nie przytłumić zachwytu. Nie opuszcza mnie to dziwne uczucie, jakbym wygrała los na loterii. Jakbym właśnie przeżywała czyjeś życie, o którym kiedyś bałam się nawet marzyć. 

źródło: własne archiwum

 Koniec seansu. Następny za jakieś 24 godziny. Ostatni plażowicze opuszczają wybrzeże, rozkładamy namiot. Tak, czasem robię coś nielegalnie, np. rozbijam namiot na plaży. W sumie, żadnego zakazu nie widzę. Ale, ale! Spokojnie – zachowujemy wszelkie zasady ostrożności. Plaża jest wielka, można rozbić namiot bez obawy o porwanie przez fale. O porwanie przez ludzi się nie martwię – ktoś musiałby się nieźle namęczyć, żeby nas wynieść po takiej ilości stromych schodów. Dla poczucia bezpieczeństwa mamy ze sobą nóż – jak mówi mama – raczej do obierania jabłek niż zranienia kogokolwiek, ale przecież nikogo krzywdzić nie chcemy. Good girls. 

źródło: własne archiwum

Zanim położymy się spokojnie spać, mamy jeszcze jedną spontaniczną akcję. Ocean jest teraz równie wyczillowany jak my, zatem ściągamy piżamy i biegniemy popływać w świetle księżyca. Choć może pływanie to za wiele powiedziane. Ale moje kolejne marzenie właśnie się spełniło, choć tego kompletnie nie planowałam na tym wyjeździe. To po prostu dzieje się, kiedy zaczynasz ze śmiałością sięgać po to, o czym śnisz. Jeśli tak dalej pójdzie, to niedługo popływam z delfinami. 

 
Widok z namiotu - Beliche, źródło: własne archiwum

Co prawda nie udało nam się uczestniczyć we mszy, ale zmawiamy wspólnie różaniec na dobranoc, przynajmniej jego część. Obecność Boga jeszcze silniej można odczuć właśnie tu – na totalnym odludziu (nie zadupiu!), w obcym kraju, mając przed sobą ocean, za sobą skały, nad sobą rozgwieżdżone niebo, a pod sobą – kilogramy piasku. Jestem tak wdzięczna, aż czuję ciarki na ciele. Teraz wiem, że mogę zamknąć oczy – tego dnia widziały już wystarczająco wiele piękna. 

TAK,TAK, ciąg dalszy nastąpi...

środa, 24 października 2018

Autostopem do raju -cz.I


Setki przejechanych kilometrów, godziny spędzone w samochodach, tysiące wspomnień i kilka spełnionych marzeń – nasz pierwszy autostop w życiu jest już historią. Ale jaką historią! Warto na nią poświęcić trochę czasu – mojego, by oddać w możliwie najdokładniejszy sposób emocje, wrażenia i opis widoków; Basi, by skleić jak najkrótszy filmik z jak najbardziej obfitą treścią; waszego, by przebrnąć przez opis i zapragnąć podróży.

fot. Basia Bryja

Stajemy z kartonem w ręce, na którym starannie napisałam słowo SUL, oznaczające południe. Chcemy dotrzeć do raju. Nie wiemy, czy się uda, gdzie dojedziemy, czy trafimy na dobrych ludzi. Ale mamy nadzieję, która prowadzi nas przez całą drogę. Pierwszy zatrzymuje się chłopak w BMW, nie żebym była blacharą, ale – wybaczcie – w tym wypadku zwracałam uwagę na samochody, nie na kierowców. Jedzie tylko do Costa da Caparica. Za blisko, nie wsiadamy. Intuicja nas nie zawodzi. Chwilę później zatrzymuje się starszy Pan. Pytamy, gdzie jedzie. Do Faro. CO? Przecież to już południe. Niemożliwe! Udaje nam się złapać stopa w zasadzie prosto do celu. Nasz pierwszy Anioł pracuje chyba w drukarni, bo cały tył samochodu ma załadowany gazetami. Czuję się bezpiecznie. Ten przyjazny Portugalczyk nie rozumie ani słowa po angielsku, my po portugalsku też jeszcze nie potrafimy prowadzić bardziej złożonych konwersacji niż Chamo-me Sylwia i parę innych. Ale jakoś znajdujemy wspólny język – język podróżnika. Raz on pokaże Ci coś za oknem, innym razem my zagaimy. Co prawda kali jeść, kali pić, ale zawsze coś. Jest lepiej niż sobie wyobrażałam, choć przecież wiem, że to dopiero początek przygody. 

fot. Basia Bryja

Pędzimy trzy godziny, 280 km, by dotrzeć do Faro. Szybkie zakupy, śniadanie na chodniku, kupiona mapa i łapiemy dalej. Oczywiście, po 10 minutach zrezygnowana ogłaszam, że nigdy nam się nie uda nic złapać. Akcent polskości – narzekanie – musi być. I wtedy widzę ją – wesoła kobieta w Camperze, która, żeby nas zgarnąć musiała zjechać z drugiego pasa, narażając się na wściekłość innych kierowców. Jedzie do Albufeiry – idealnie. Pakuje nas do swojego samochodu, poznaje z dwoma uroczymi psami i przez całą drogę raczy opowieściami ze swojego życia. Tak dużej dawki optymizmu nawet bym się nie spodziewała tego dnia. Jest jak jasny promyk, zwiastujący piękny dzień. Upewnia mnie, że to musi się udać. Kolejny przystanek daje mi się mocno we znaki, słońce przypieka, jestem zmęczona, choć przecież ciągle siedzę wygodnie w samochodach. Moje „nikt się nie zatrzyma” chyba działa jak zaklęcie, bo po kilkunastu minutach siedzimy już w kolejnym aucie. Dwóch chłopaczków wiezie nas do Portimão. Zaczynam się martwić, czy dojedziemy, kiedy palą zioło i szukają pod fotelem butelki z wódki. Ale spokojnie, trzymamy nerwy na wodzy. I słusznie, bo finalnie dowożą nas na miejsce i wysadzają w idealnym miejscu, by złapać kolejną okazję. Czekamy dosłownie kilka minut i podjeżdża następny wybawca – mieszkaniec Lagos. 
 
fot. Basia's iPhone

Mam wrażenie, że ktoś nam zaplanował tę podróż. Wydaje się wręcz niemożliwe, by tak się wszystko płynnie układało w całość. Chowamy kartony z nazwami miejscowości, bo Lagos jest naszym dzisiejszym miejscem noclegowym. Wysiadka. Po jednej stronie zatoka, po drugiej centrum miasteczka, nad głowami palmy. Powietrze tu jakieś bardziej czyste i myśli spokojniejsze. Jestem usatysfakcjonowana. Mijamy miłego Pana z psem. Zwiedzamy miasteczko. Idziemy po mapę do Informacji, gdzie znów ładujemy baterie pozytywną energią. Pan udzielający nam informacji dosłownie tańczy za ladą. Na ulicach grajkowie, śpiewacy. To miejsce tętni życiem. Jest się dla kogo starać – bo turystów-wakacjuszy, tu wciąż wielu. Znowu spotykamy Pana ze złotym goldenem. Nie sposób nie podejść, skoro z daleka się uśmiecha. Chętnie oprowadza nas uliczkami, by na koniec pokazać knajpkę z miłą obsługą i Burritos. Nasze pierwsze burrito zaliczone. Czy mówiłam już, że to taki wyjazd pierwszych razów? 

 
fot. Basia Bryja

Zaczyna się marsz w poszukiwaniu „naszej” plaży. Gdyby ktoś z Was pytał, to właśnie jedna z tych rajskich plaży, na którą ludzie jadą raczej robić zdjęcia niż pływać w oceanie i opalać uda. Zanim jednak i my strzelimy sobie kilka fotek – prędzej piękna natury niż nas samych – musimy pomylić drogę   no bo jakżeby inaczej? –  i dotrzeć na inną plażę. W sumie nic straconego, ładny widok, mamy do nadrobienia tylko kilka minut. Wracamy na właściwy tor, teraz już prosto do celu. Mijamy piękne wille, zarezerwowane dla bogaczy. Nie dziwi mnie więc fakt, że wzbudzam niemałe zainteresowanie, idąc z plecakiem niemal większym niż ja sama. (Co w sumie nie jest takie trudne, bo za wysoka to nie jestem). Basia z plecakiem, torbą i miną spod byka też nie odstaje od tego zabawnego – dla wożących się w wynajętych samochodach wczasowiczów – obrazu. I jest! Tabliczka z napisem Praia do Camilo. Dobrze, że co się zobaczyło, to się nie odzobaczy, bo chce zapamiętać ten obraz na wieki. Czerwono-pomarańczowo-żółte skały, bezmiar oceanu i drewniane schodki prowadzące na plażę ze złocistym piaskiem. Jak się później okazuje, dość grubym, toteż mamy darmowy peeling. 

 
fot. Basia Bryja

Jest już dość późno, chłodno, niebo trochę zachmurzone, wieje. Po krótkim relaksie, nacieszeniu oka nieziemskim widokiem zbieramy manatki i lecimy szukać dobrego miejsca do rozbicia namiotu. Jak survival to survival. MAMO, nie czytaj! Klif, rozłożyste drzewo chroniące przed wiatrem i deszczem – All inclusive. Ile gwiazdek za nasz hotel? Pewnie całe niebo, niestety zachmurzone, to ręki sobie nie dam uciąć. Potargane emocjami dnia pierwszego kładziemy się spać już przed 20.00. Co prawda budziłam się co jakiś czas, sprawdzając czy nikt nas nie zamordował, ale nadal oddychałyśmy. 
I zaspoileruję tylko, że wciąż żyjemy. Teraz nawet mocniej i bardziej. 
Ciąg dalszy nastąpi...