Setki
przejechanych kilometrów, godziny spędzone w samochodach, tysiące wspomnień i
kilka spełnionych marzeń – nasz pierwszy autostop w życiu jest już historią.
Ale jaką historią! Warto na nią poświęcić trochę czasu – mojego, by oddać w
możliwie najdokładniejszy sposób emocje, wrażenia i opis widoków; Basi, by skleić jak najkrótszy filmik z jak najbardziej obfitą treścią; waszego, by
przebrnąć przez opis i zapragnąć podróży.
fot. Basia Bryja |
Stajemy
z kartonem w ręce, na którym starannie napisałam słowo SUL, oznaczające
południe. Chcemy dotrzeć do raju. Nie wiemy, czy się uda, gdzie dojedziemy, czy
trafimy na dobrych ludzi. Ale mamy nadzieję, która prowadzi nas przez całą
drogę. Pierwszy zatrzymuje się chłopak w BMW, nie żebym była blacharą, ale – wybaczcie
– w tym wypadku zwracałam uwagę na samochody, nie na kierowców. Jedzie tylko do
Costa da Caparica. Za blisko, nie wsiadamy. Intuicja nas nie zawodzi. Chwilę
później zatrzymuje się starszy Pan. Pytamy, gdzie jedzie. Do Faro. CO? Przecież
to już południe. Niemożliwe! Udaje nam się złapać stopa w zasadzie prosto do
celu. Nasz pierwszy Anioł pracuje chyba w drukarni, bo cały tył samochodu ma
załadowany gazetami. Czuję się bezpiecznie. Ten przyjazny Portugalczyk nie
rozumie ani słowa po angielsku, my po portugalsku też jeszcze nie potrafimy
prowadzić bardziej złożonych konwersacji niż Chamo-me Sylwia i parę innych. Ale
jakoś znajdujemy wspólny język – język podróżnika. Raz on pokaże Ci coś za oknem, innym razem my zagaimy. Co prawda kali jeść, kali pić, ale zawsze coś. Jest
lepiej niż sobie wyobrażałam, choć przecież wiem, że to dopiero początek
przygody.
fot. Basia Bryja |
Pędzimy trzy godziny, 280 km, by dotrzeć do Faro. Szybkie zakupy,
śniadanie na chodniku, kupiona mapa i łapiemy dalej. Oczywiście, po 10 minutach
zrezygnowana ogłaszam, że nigdy nam się nie uda nic złapać. Akcent polskości –
narzekanie – musi być. I wtedy widzę ją – wesoła kobieta w Camperze, która,
żeby nas zgarnąć musiała zjechać z drugiego pasa, narażając się na wściekłość
innych kierowców. Jedzie do Albufeiry – idealnie. Pakuje nas do swojego
samochodu, poznaje z dwoma uroczymi psami i przez całą drogę raczy
opowieściami ze swojego życia. Tak dużej dawki optymizmu nawet bym się nie
spodziewała tego dnia. Jest jak jasny promyk, zwiastujący piękny dzień. Upewnia
mnie, że to musi się udać. Kolejny przystanek daje mi się mocno we znaki, słońce
przypieka, jestem zmęczona, choć przecież ciągle siedzę wygodnie w
samochodach. Moje „nikt się nie zatrzyma” chyba działa jak zaklęcie, bo po
kilkunastu minutach siedzimy już w kolejnym aucie. Dwóch chłopaczków wiezie nas
do Portimão. Zaczynam się martwić, czy dojedziemy, kiedy palą zioło i szukają
pod fotelem butelki z wódki. Ale spokojnie, trzymamy nerwy na wodzy. I słusznie,
bo finalnie dowożą nas na miejsce i wysadzają w idealnym miejscu, by złapać
kolejną okazję. Czekamy dosłownie kilka minut i podjeżdża następny wybawca –
mieszkaniec Lagos.
Mam wrażenie, że ktoś nam zaplanował tę podróż. Wydaje się
wręcz niemożliwe, by tak się wszystko płynnie układało w całość. Chowamy
kartony z nazwami miejscowości, bo Lagos jest naszym dzisiejszym miejscem
noclegowym. Wysiadka. Po jednej stronie zatoka, po drugiej centrum miasteczka,
nad głowami palmy. Powietrze tu jakieś bardziej czyste i myśli spokojniejsze. Jestem
usatysfakcjonowana. Mijamy miłego Pana z psem. Zwiedzamy miasteczko. Idziemy po
mapę do Informacji, gdzie znów ładujemy baterie pozytywną energią. Pan
udzielający nam informacji dosłownie tańczy za ladą. Na ulicach grajkowie,
śpiewacy. To miejsce tętni życiem. Jest się dla kogo starać – bo turystów-wakacjuszy,
tu wciąż wielu. Znowu spotykamy Pana ze złotym goldenem. Nie sposób nie podejść, skoro
z daleka się uśmiecha. Chętnie oprowadza nas uliczkami, by na koniec pokazać
knajpkę z miłą obsługą i Burritos. Nasze pierwsze burrito zaliczone. Czy mówiłam
już, że to taki wyjazd pierwszych razów?
Zaczyna
się marsz w poszukiwaniu „naszej” plaży. Gdyby ktoś z Was pytał, to właśnie
jedna z tych rajskich plaży, na którą ludzie jadą raczej robić zdjęcia niż
pływać w oceanie i opalać uda. Zanim jednak i my strzelimy sobie kilka fotek – prędzej piękna natury niż nas samych – musimy pomylić drogę – no bo jakżeby
inaczej? – i dotrzeć na inną plażę. W sumie nic straconego, ładny widok, mamy do
nadrobienia tylko kilka minut. Wracamy na właściwy tor, teraz już prosto do
celu. Mijamy piękne wille, zarezerwowane dla bogaczy. Nie dziwi mnie więc fakt,
że wzbudzam niemałe zainteresowanie, idąc z plecakiem niemal większym niż ja
sama. (Co w sumie nie jest takie trudne, bo za wysoka to nie jestem). Basia z
plecakiem, torbą i miną spod byka też nie odstaje od tego zabawnego – dla
wożących się w wynajętych samochodach wczasowiczów – obrazu. I jest! Tabliczka
z napisem Praia do Camilo. Dobrze, że co się zobaczyło, to się nie odzobaczy,
bo chce zapamiętać ten obraz na wieki. Czerwono-pomarańczowo-żółte skały,
bezmiar oceanu i drewniane schodki prowadzące na plażę ze złocistym piaskiem.
Jak się później okazuje, dość grubym, toteż mamy darmowy peeling.
Jest już dość
późno, chłodno, niebo trochę zachmurzone, wieje. Po krótkim relaksie,
nacieszeniu oka nieziemskim widokiem zbieramy manatki i lecimy szukać dobrego
miejsca do rozbicia namiotu. Jak survival to survival. MAMO, nie czytaj! Klif,
rozłożyste drzewo chroniące przed wiatrem i deszczem – All inclusive. Ile gwiazdek za nasz hotel? Pewnie całe niebo, niestety zachmurzone,
to ręki sobie nie dam uciąć. Potargane emocjami dnia pierwszego kładziemy
się spać już przed 20.00. Co prawda budziłam się co jakiś czas, sprawdzając czy
nikt nas nie zamordował, ale nadal oddychałyśmy.
I zaspoileruję tylko, że wciąż
żyjemy. Teraz nawet mocniej i bardziej.
Ciąg dalszy nastąpi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz