Prolog:
Budzimy się razem o 5.00 nad ranem, jakbyśmy celowo nastawiły budziki. No cóż,
fizjologia. Idziemy siku pod naszego krzaczka. Ciemno, zimno, mokro. Wracamy do
namiotu. Druga wspólna decyzja tego dnia: zjedzmy coś! Chyba nam się zepsuł
gotowany brokuł. Ups. Śmierdzi niemiłosiernie nawet wyrzucony poza namiot.
Zostały inne warzywa, które o tej godzinie smakują naprawdę wybornie. Pojedzone,
z pustymi pęcherzami – możemy wracać do spania, a rano udawać, że to nam się
tylko śniło.
Całą
noc wiało, i lało i średnio dobrze spałam. Basia za to spała jak suseł. Ale – o
ile dzień pierwszy wyssał z nas energię do cna – poranek już od otwarcia oczu, a
później namiotu, zwiastuje pełnię radości. Słońce
przebijające się przez ścianki namiotu niczym spragniony Twojej krwi komar,
budzi jeszcze zaspane myśli. Natura jest wyznacznikiem naszych podróżniczych
przeżyć. Po burzy zawsze wychodzi słońce, a nocna ulewa zmyła stres, irytację i
całą gamę negatywnych emocji, dając nową nadzieję. Ściągam z
siebie kolejne warstwy ubrań, zastanawiając się po co zabezpieczałam się tak
szczelnie przed zimnem, którego nie sposób było odczuć tej nocy. Za to spociłam
się jakbym przebiegła maraton. Albo kilometr – w moim przypadku i to by
wystarczyło. No cóż można było zrobić? Szybkie zejście na plażę i poranna
kąpiel. Potem równie szybkie opalanie i w drogę. Chcemy zwiedzić jeszcze trochę
miasteczko i łapać stopa do Sagres.
fot. Basia Bryja |
Spacer
po mieście okazuje się bardziej poszukiwaniem: najpierw kościoła, potem dobrego
miejsca do łapania stopa, gdzieś w trakcie jeszcze sklepu. Nie udaje nam się
znaleźć mszy współgrającej z naglącym nas czasem. Dopiero po południu możemy na
coś liczyć. Za późno. Tej niedzieli musimy się zadowolić krótką osobistą modlitwą
w pustym kościele. I ruszać dalej.
fot. Basia Bryja |
Po
naprawdę wielu trudach i chwilowych rezygnacjach, gdzie jedna motywuje drugą i
tak na zmianę, łapiemy stopa – przemiłą parę młodych Niemców, którzy specjalnie
po nas zawracają na rondzie. Zawożą nas prosto do miasteczka. To taka wioseczka
wyglądająca jak serferska kraina. Starsi panowie grają w kulki, tzw. pétanque,
chłopcy popisują się na deskach albo rowerach, a w barach siedzą surferzy,
popijając piwo i koktajle. Totalny spokój, pełen reset. Gdyby słowo chill było
obrazem, to właśnie tak by wyglądało. Znajdujemy mniej zatłoczony bar, zamawiamy
koktajle mleczne, ładujemy trochę baterie w telefonach i te swoje też, po czym
ruszamy na miejsce noclegowe.
Plakat w serferskim barze, źródło: własne archiwum |
Jakaś godzina drogi PIESZO i docieramy – Plaża
Beliche to istny raj na ziemi. Piasek tak delikatny, że aż mam ochotę się
turlać, a wieczorna woda tak przyjemna, że chodzę w tę i z powrotem zamiast
rozkładać namiot. Znów czuję się jak mała dziewczynka, której jedynym
zmartwieniem jest, czy rodzice nie będą krzyczeć jak pobrudzi sukienkę. Dziś by
chyba nie krzyczeli.
Tego
wieczora mamy okazję oglądać niesamowite zjawisko. Niby takie zwyczajne,
codzienne, ale tu wszystko wygląda jakoś inaczej – magiczniej. Słońce zachodzi
w zasadzie na końcu świata, mieniąc się wszelkimi barwami ciepła. Najpierw rozświetlając
źrenice nieruchomo wpatrzone w horyzont, później grzejąc je kolorem pomarańczy
i czerwienią jak rozpalone ognisko. Boję się nawet głębiej oddychać, byle nie
zagłuszyć percepcji, nie przytłumić zachwytu. Nie opuszcza mnie to dziwne
uczucie, jakbym wygrała los na loterii. Jakbym właśnie przeżywała czyjeś życie,
o którym kiedyś bałam się nawet marzyć.
źródło: własne archiwum |
Koniec
seansu. Następny za jakieś 24 godziny. Ostatni plażowicze opuszczają wybrzeże,
rozkładamy namiot. Tak, czasem robię coś nielegalnie, np. rozbijam namiot na
plaży. W sumie, żadnego zakazu nie widzę. Ale, ale! Spokojnie – zachowujemy wszelkie
zasady ostrożności. Plaża jest wielka, można rozbić namiot bez obawy o porwanie
przez fale. O porwanie przez ludzi się nie martwię – ktoś musiałby się nieźle
namęczyć, żeby nas wynieść po takiej ilości stromych schodów. Dla poczucia
bezpieczeństwa mamy ze sobą nóż – jak mówi mama – raczej do obierania jabłek
niż zranienia kogokolwiek, ale przecież nikogo krzywdzić nie chcemy. Good
girls.
źródło: własne archiwum |
Zanim
położymy się spokojnie spać, mamy jeszcze jedną spontaniczną akcję. Ocean jest
teraz równie wyczillowany jak my, zatem ściągamy piżamy i biegniemy popływać w
świetle księżyca. Choć może pływanie to za wiele powiedziane. Ale moje kolejne
marzenie właśnie się spełniło, choć tego kompletnie nie planowałam na tym
wyjeździe. To po prostu dzieje się, kiedy zaczynasz ze śmiałością sięgać po to,
o czym śnisz. Jeśli tak dalej pójdzie, to niedługo popływam z delfinami.
Co
prawda nie udało nam się uczestniczyć we mszy, ale zmawiamy wspólnie różaniec na
dobranoc, przynajmniej jego część. Obecność Boga jeszcze silniej można odczuć właśnie
tu – na totalnym odludziu (nie zadupiu!), w obcym kraju, mając przed sobą
ocean, za sobą skały, nad sobą rozgwieżdżone niebo, a pod sobą – kilogramy
piasku. Jestem tak wdzięczna, aż czuję ciarki na ciele. Teraz wiem, że mogę
zamknąć oczy – tego dnia widziały już wystarczająco wiele piękna.
TAK,TAK, ciąg dalszy nastąpi...
TAK,TAK, ciąg dalszy nastąpi...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz