niedziela, 28 października 2018

Autostopem do raju - cz. II


Prolog: Budzimy się razem o 5.00 nad ranem, jakbyśmy celowo nastawiły budziki. No cóż, fizjologia. Idziemy siku pod naszego krzaczka. Ciemno, zimno, mokro. Wracamy do namiotu. Druga wspólna decyzja tego dnia: zjedzmy coś! Chyba nam się zepsuł gotowany brokuł. Ups. Śmierdzi niemiłosiernie nawet wyrzucony poza namiot. Zostały inne warzywa, które o tej godzinie smakują naprawdę wybornie. Pojedzone, z pustymi pęcherzami – możemy wracać do spania, a rano udawać, że to nam się tylko śniło.
 
Nasze miejsce noclegowe, źródło: własne archiwum


Całą noc wiało, i lało i średnio dobrze spałam. Basia za to spała jak suseł. Ale – o ile dzień pierwszy wyssał z nas energię do cna – poranek już od otwarcia oczu, a później namiotu, zwiastuje pełnię radości. Słońce przebijające się przez ścianki namiotu niczym spragniony Twojej krwi komar, budzi jeszcze zaspane myśli. Natura jest wyznacznikiem naszych podróżniczych przeżyć. Po burzy zawsze wychodzi słońce, a nocna ulewa zmyła stres, irytację i całą gamę negatywnych emocji, dając nową nadzieję. Ściągam z siebie kolejne warstwy ubrań, zastanawiając się po co zabezpieczałam się tak szczelnie przed zimnem, którego nie sposób było odczuć tej nocy. Za to spociłam się jakbym przebiegła maraton. Albo kilometr – w moim przypadku i to by wystarczyło. No cóż można było zrobić? Szybkie zejście na plażę i poranna kąpiel. Potem równie szybkie opalanie i w drogę. Chcemy zwiedzić jeszcze trochę miasteczko i łapać stopa do Sagres. 

fot. Basia Bryja

 Spacer po mieście okazuje się bardziej poszukiwaniem: najpierw kościoła, potem dobrego miejsca do łapania stopa, gdzieś w trakcie jeszcze sklepu. Nie udaje nam się znaleźć mszy współgrającej z naglącym nas czasem. Dopiero po południu możemy na coś liczyć. Za późno. Tej niedzieli musimy się zadowolić krótką osobistą modlitwą w pustym kościele. I ruszać dalej.

fot. Basia Bryja

Po naprawdę wielu trudach i chwilowych rezygnacjach, gdzie jedna motywuje drugą i tak na zmianę, łapiemy stopa – przemiłą parę młodych Niemców, którzy specjalnie po nas zawracają na rondzie. Zawożą nas prosto do miasteczka. To taka wioseczka wyglądająca jak serferska kraina. Starsi panowie grają w kulki, tzw. pétanque, chłopcy popisują się na deskach albo rowerach, a w barach siedzą surferzy, popijając piwo i koktajle. Totalny spokój, pełen reset. Gdyby słowo chill było obrazem, to właśnie tak by wyglądało. Znajdujemy mniej zatłoczony bar, zamawiamy koktajle mleczne, ładujemy trochę baterie w telefonach i te swoje też, po czym ruszamy na miejsce noclegowe. 

Plakat w serferskim barze, źródło: własne archiwum

Jakaś godzina drogi PIESZO i docieramy – Plaża Beliche to istny raj na ziemi. Piasek tak delikatny, że aż mam ochotę się turlać, a wieczorna woda tak przyjemna, że chodzę w tę i z powrotem zamiast rozkładać namiot. Znów czuję się jak mała dziewczynka, której jedynym zmartwieniem jest, czy rodzice nie będą krzyczeć jak pobrudzi sukienkę. Dziś by chyba nie krzyczeli. 

 
Plaża Beliche, źródło: własne archiwum

Tego wieczora mamy okazję oglądać niesamowite zjawisko. Niby takie zwyczajne, codzienne, ale tu wszystko wygląda jakoś inaczej – magiczniej. Słońce zachodzi w zasadzie na końcu świata, mieniąc się wszelkimi barwami ciepła. Najpierw rozświetlając źrenice nieruchomo wpatrzone w horyzont, później grzejąc je kolorem pomarańczy i czerwienią jak rozpalone ognisko. Boję się nawet głębiej oddychać, byle nie zagłuszyć percepcji, nie przytłumić zachwytu. Nie opuszcza mnie to dziwne uczucie, jakbym wygrała los na loterii. Jakbym właśnie przeżywała czyjeś życie, o którym kiedyś bałam się nawet marzyć. 

źródło: własne archiwum

 Koniec seansu. Następny za jakieś 24 godziny. Ostatni plażowicze opuszczają wybrzeże, rozkładamy namiot. Tak, czasem robię coś nielegalnie, np. rozbijam namiot na plaży. W sumie, żadnego zakazu nie widzę. Ale, ale! Spokojnie – zachowujemy wszelkie zasady ostrożności. Plaża jest wielka, można rozbić namiot bez obawy o porwanie przez fale. O porwanie przez ludzi się nie martwię – ktoś musiałby się nieźle namęczyć, żeby nas wynieść po takiej ilości stromych schodów. Dla poczucia bezpieczeństwa mamy ze sobą nóż – jak mówi mama – raczej do obierania jabłek niż zranienia kogokolwiek, ale przecież nikogo krzywdzić nie chcemy. Good girls. 

źródło: własne archiwum

Zanim położymy się spokojnie spać, mamy jeszcze jedną spontaniczną akcję. Ocean jest teraz równie wyczillowany jak my, zatem ściągamy piżamy i biegniemy popływać w świetle księżyca. Choć może pływanie to za wiele powiedziane. Ale moje kolejne marzenie właśnie się spełniło, choć tego kompletnie nie planowałam na tym wyjeździe. To po prostu dzieje się, kiedy zaczynasz ze śmiałością sięgać po to, o czym śnisz. Jeśli tak dalej pójdzie, to niedługo popływam z delfinami. 

 
Widok z namiotu - Beliche, źródło: własne archiwum

Co prawda nie udało nam się uczestniczyć we mszy, ale zmawiamy wspólnie różaniec na dobranoc, przynajmniej jego część. Obecność Boga jeszcze silniej można odczuć właśnie tu – na totalnym odludziu (nie zadupiu!), w obcym kraju, mając przed sobą ocean, za sobą skały, nad sobą rozgwieżdżone niebo, a pod sobą – kilogramy piasku. Jestem tak wdzięczna, aż czuję ciarki na ciele. Teraz wiem, że mogę zamknąć oczy – tego dnia widziały już wystarczająco wiele piękna. 

TAK,TAK, ciąg dalszy nastąpi...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz